W obiegu krążą opinie. Jedna z nich, to dobra wiadomość, bo Quentin Tarantino ceni filmy Joon-ho Bonga, Koreańczyka, który zdobył w ubiegłym roku Złotą Palmę w Cannes za film ,,Parasite”. Na tym samym festiwalu pokazano ,,Pewnego razu w… Hollywood”. Bong wygrał, a Tarantino wrócił z niczym. Umarł król, niech żyje król, bo przecież Bong, to taki Tarantino, tylko, że w zdecydowanie lepszej formie. Do tego stopnia sytuacja jest napięta, że może się powtórzyć i to już w najbliższą niedzielę, ponieważ obstawia się, że Bong weźmie Oscara za najlepszy film międzynarodowy, a Tarantino raczej nie weźmie Oscara za najlepszy film w najważniejszej kategorii.
Koreański reżyser odkąd wygrał w Cannes ma naprawdę dobrą passę. Pojawiły się nawet takie opinie w obiegu, że jak masz siostro i bracie problemy z filmem Bonga, to świadczą one o was, a nie o filmie. W końcu ,,Parasite” mówi, gdzie jesteśmy, jacy jesteśmy i że są napięcia. Szczególnie między tymi, którzy telefony komórkowe wykorzystują do łapania ulotnego wi-fi, a tymi, którzy trzymają zakładników pod telefonem. Jeżeli wybuchnie między jednymi i drugimi konflikt, ale poważny konflikt, nie że będą sobie pisać nieprzychylne komentarze pod zdjęciami lub usuwać się z facebooka, ale, że pójdą ze sobą na noże i poleje się krew, to wtedy rykoszetem dostanie się innej grupie ludzi. Tej grupie, która telefonów nie wykorzystuje ani do tego, ani do tamtego. Wykorzystuje do innych celów, przez co prawdopodobnie jest uprzywilejowana, a to z kolei sprawia, że mieszka w górnej części miasta (pewnie stąd łatwiejszy dostęp do wi-fi). A jak już mamy taki zbiór osób, to mamy społeczeństwo, a zatem możemy też powiedzieć, że i pewien wgląd w ich niezbyt skomplikowane relacje i zależności. No i siostro i bracie, krążą opinie, że Bong nam ten aktualny stan świata pokazał w rozrywkowym filmie. A przecież nie ma to, jak uczyć, bawiąc i na odwrót.
Jednak sprawy, jak to w życiu bywa, nie są tak oczywiste.
Otóż w ,,Pewnego razu w… Hollywood” też mamy górę i dół. Może to nie jest tak nachalnie wygrane, jak w ,,Parasite”, ale jeżeli zabieraliście się samochodem z Sharon Tate i Romanem Polańskim (w jednych z pierwszych scen filmu, kiedy jadą na imprezę do Playboya) lub z Cliffem za kierownicą (granym przez Brada Pitta) i Rickiem na siedzeniu pasażera (w tej roli Di Caprio), to wiecie już, że z ich posiadłości zjeżdża się i zjeżdża, jak zimą na nartach. Trzeba trochę czasu, żeby w końcu dotrzeć na sam dół. Myślicie, ze w Cliffie nie mieszczą się ci wszyscy kierowcy i gosposie rodziny Parków? Oczywiście, że tak. A może Rick nie byłby bardziej zniuansowanym Parkiem z ,,Parasite”? Zniuansowanym, bo w jego branży konkurencja nie śpi i chociaż ma dom na wzgórzach Los Angeles, to przecież doskonale wie, że musi ten dom utrzymać, jeżeli chce się liczyć w tej branży (i my jesteśmy świadkami, jak pracuje, żeby utrzymać się na powierzchni). A kiedy wraca z Włoch już nie sam, ale z żoną, okazuje się, że być może, pomimo tego, że trochę zarobił we Włoszech, będzie zmuszony ten dom sprzedać i nie stać go będzie na kierowcę. Czasy są oczywiście inne u Bonga, inne u Tarantino, ale problemy te same.
A dół? Co się dzieje na dole u Tarantino? Mamy początkowo Cliffa, mieszkającego w obskurnej przyczepie kempingowej i hippisów od Mansona, którzy żywią się resztkami jedzenia, jakie cywilizacja wyrzuci na śmietnik i żerują na terenie niejakiego Georga, który tylko śpi, spółkuje i ogląda filmy (i zdaje się dziękuje Bogu, że chociaż mieszka tam, gdzie mieszka, bo ma przynajmniej tyle, ile człowiekowi potrzeba do życia – dach nad głową oraz strawę cielesną i duchową). Mało tego, Tarantino mówi wprost, tam się czai zło, ale nie zło, które da się jakoś wytłumaczyć, jakoś może usprawiedliwić, zło przypadkowe lub tymczasowe. Nie, to jest zło samo w sobie. I ono krąży po okolicy, wskakuje do samochodów, a czasami nawet kusi, żeby ukryć swoją naturę zła. Tak, siostry i bracia, tak to widzi Tarantino. I wiecie co? Podobnie, jak u Joon-ho Bonga, te niziny są również skonfliktowane. Na dole Cliff z przyczepy nie ufa hippisom z rancza. Ba, wręcz szuka pretekstu, żeby, podobnie, jak u Bonga, w końcu niziny ekonomiczne dały wycisk innym nizinom ekonomicznym. A kiedy w końcu to się dzieje, Tarantino ten konflikt ponownie niuansuje. Dół ma ochotę dołożyć górze, bunt dojrzewa, a jak już stanie się soczysty i gotowy do zerwania, to poleje się krew. Ale nawet tutaj, nie każdy jest gotowy do takiej przemocy (pamiętacie? Hippiska od Mansona bierze klucze od samochodu i ucieka), a Cliff broni Ricka i jego żonę, a nawet sam Rick podejmuje się samoobrony, chociaż raczej wydaje się, że niekoniecznie jest ona potrzebna.
Problem z tymi historiami w ,,Parasite” i ,,Pewnego razu… w Hollywood” jest taki, że u Bonga cała ta historia kończy się w miejscu, gdzie Tarantino dopiero się rozgrzewa. To tak, jakby Bong cały wysiłek włożył w opowieść, którą Tarantino snuje mimochodem, idąc dalej, o jeden, milowy krok dalej. Bo u Tarantino problemem nie są tylko różnice ekonomiczne, czy kulturowe, ale również moralne. To nie znaczy, że ich nie ma, tych różnic, na przykład ekonomicznych. Ale na samym końcu tego węzła jest coś więcej.
To więcej robi ogromną różnicę w odbiorze obu filmów. U Bonga mamy posthumanistyczną obserwację, w której stan posiadania bohaterów stoi za ich decyzjami. U Tarantino pojawiają się jeszcze wartości, które bohaterowie zdołali uchronić lub może nawet obronić przed rozbujaną, pędzącą na złamanie karku, trudną do powstrzymania chęcią posiadania.
Rafał Klan
https://rklanblog.wordpress.com/