Na profilu facebookowym jakiś czas temu napisałem, że Oscar za najlepszy film w tym roku należy się filmowi ,,Jojo Rabbit” Taiki Waititiego. Pomyliłem się. Mam taką skłonność do omyłek. Nie widziałem jeszcze ,,Pewnego razu… w Hollywood” Quentina Tarantino, a już spieszyłem z rozdawaniem statuetek. Trochę nieładnie tak postępować, tym bardziej, że mówiono o nowym filmie twórcy ,,Pulp fiction”, że to nie jest jego najlepszy film, że najwyraźniej dostał zadyszki, że dialogi nie te, że bez fabuły, a jeżeli jakaś nawet jest, to i tak się rozpada, dłużyzny straszne, przegadany, Bruce Lee ośmieszony, Cliff Booth (grany przez Brada Pitta) możliwe, że zamordował swoją żonę, a żona Cliffa pokazana w jak najgorszym stylu. Później mówiono, że chyba ten amerykański reżyser za bardzo nie ceni filmów polskiego reżysera Romana Polańskiego, nawet w grze Margot Robbie Tomasz Raczek widział figurę słodkiej idiotki. No wszystko wskazywało na to, że rzeczywiście nie za bardzo film wyszedł. Były też głosy, które starały się zrównoważyć to rozczarowanie. W końcu to nie byle kto, tylko Tarantino zrobił film.
Więc przekonywano, że nikt z takimi detalami nie pokazał jeszcze tamtego czasu (a rzecz dzieje się w 1969 roku), jest tutaj tyle cytatów, ukrytych i jawnych, komentarzy do tamtej epoki Hollywood, do kinematografii, że prawdziwym kinofilom nie starczy życia, żeby to wszystko pozbierać w całość, obejrzeć filmy, do których Tarantino się odwołuje, choćby ten, który ogląda Sharon Tate ze sobą w kinie, do którego wchodzi, nie płacąc za bilet. Jednym słowem pod względem rzemiosła reżyserskiego – film palce lizać, pod względem fabularnym filmowi brakuje tempa, pomysłu itp. Nawet usłyszałem i taką opinię, że skoro Tarantino wielkim reżyserem jest, to – owszem, każdy rozumie, że zrobił tę przewrotkę w ostatnim rozdziale filmu, uchronił to, co wydawało się nieuchronne – ale mógł przecież bardziej się przyłożyć, dać z siebie więcej, lepiej to jakoś fabularnie poskładać, pozbyć się dłużyzn itp., itd.
I wiecie co myślę? Że po raz pierwszy chyba w swoim krótkim życiu zobaczyłem film, w którym reżyser świadomie i bezceremonialnie, ale też w najbardziej chyba intymny sposób pokazuje swoją bezradność wobec wydarzenia, do którego film nieuchronnie dąży, czyli do makabrycznego morderstwa w posiadłości Sharon Tate i Romana Polańskiego.
Kiedy po raz pierwszy widzę Sharon Tate (w tej roli Margot Robbie) i Romana Polańskiego (Rafał Zawierucha), mam wrażenie, że Tarantino nie chce za bardzo im spojrzeć w oczy. Mamy 8 lutego 1969 roku. Właśnie wrócili z Europy. Pamiętacie tę scenę? Kamera albo pokazuje ich na dalszym planie. Kiedy zbliżają się do fotoreporterów, wydaje się, że zaraz ich zobaczymy, dobrze im się przyjrzymy, ale nic z tego. Potem widzimy ich nogi, potem kamera pokazuje ich z tyłu, a kiedy jadą samochodem, jedyne co będzie nam dane zobaczyć, to ciemne okulary Polańskiego w przednim lusterku. Spojrzeć im w oczy, to jak spojrzeć przeznaczeniu. To nie są odgrywane fikcyjne postacie. My już wiemy, co wydarzy się dokładnie za 6 miesięcy, 8 sierpnia 1969 roku. Wie o tym również Tarantino. Nie ma odwagi spojrzeć im w oczy, jakby mówił do nas, widzów, wiecie co, jeszcze nie wiem, co zrobię, może się uda to przeznaczenie odwrócić, ale nie wiem jak, nie wiem, czy to będzie miało sens, czy to się w ogóle uda. Więc póki co, to mam tutaj Ricka (granego przez Leonardo di Caprio) i Cliffa (w tej roli Brad Pitt). Aktora i kaskadera. Nie idzie im w życiu, tak jak i mi nie idzie z tą historią. Rickowi marzy się wielka kariera, a mi – zdaje się mówić reżyser – marzy się film, w którym zmierzę się z przeznaczeniem i postaram się je oszukać.
I tak przez cały film. A właściwie przez dwa pierwsze dni, jakie widzimy na ekranie – 8 i 9 lutego 1969 roku.
Przez cały ten czas miałem wrażenie, jakby Tarantino mówił do nas, widzów, że da nam wszystko co najlepsze, na co tylko jego wielki talent pozwala. Będziemy mieli neony z tamtych lat, plakaty, bilbordy, jingle radiowe, odniesienia do filmów, do telewizyjnych seriali, wszystko z pieczołowitością, dokładnością, ba, z miłością do tamtych czasów oddane w szczególe i ogóle. Ale jednego – takie odnosiłem wrażenie podczas tego filmu, jednego nie mógł nam Tarantino zagwarantować – że ominie nas przeznaczenie, do którego ten film zmierzał od samego początku, a którego za wszelką cenę reżyser chciał się pozbyć. Kiedy widziałem dłużyzny w tym filmie, to tak, jakbym poniekąd widział siebie, kiedy zwlekam z podjęciem decyzji, jakbym robił wszystko, byle tylko na chwilę jeszcze odłożyć w czasie jakąś nieprzyjemną rzecz, czy cokolwiek miałoby to być. Cały czas podskórnie czułem, że to samo robi Tarantino. Świadomie odciąga nas od tego, co nieuchronne, a im bardziej stara się to zrobić, tym gorzej to wypada na ekranie. Wręcz w którymś momencie oddaje nas w ręce innego reżysera, który kręci z Rickiem jakiś film, zresztą ważny dla samego Rickiego, ale niekoniecznie dla historii, która skończy się dokładnie za pół roku.
Albo myślicie, że to przypadek, kiedy Brad Pitt naprawiając antenę w domu Rickiego, najpierw przypomina sobie scenę z Brucem Lee, a zaraz potem widzi, jak na parking zajeżdża Charles Manson i idzie do posiadłości Polańskich? Widzę w tych dwóch scenach niepokój Tarantino. Jakby mówił, mam tego Rickiego i Cliffa, a skoro ich mam, takich, a nie innych, to oni biorą ze mną współodpowiedzialność za powstrzymanie tego, czego pozornie nie da się powstrzymać.
I naprawdę, oglądając te dwie sceny, jedna po drugiej, odczuwam ten sam lęk, co reżyser, który robi głupoty, bo pokazuje zadufanego Lee, którego pokonuje Cliff i uwierzcie mi, słyszę, jak Tarantino mówi do nas: jak myślicie: dobrze kombinuję? Ktoś, kto pokonał Bruce’a Lee jest w stanie uchronić Sharon Tate? I ja, po tej scenie, po całym filmie, odpowiadam: wiesz co, tylko ktoś, kto był w stanie wygrać z niezwyciężonym Brucem Lee, może odwrócić przeznaczenie. Nawet jeżeli ta druga scena, kiedy Sharon Tate przemierza pomieszczenia, żeby spojrzeć w nieludzkie oczy Mansona, jest pełna niepokoju i jeszcze nic nie wiadomo (Manson ostatecznie się pomylił i zaraz odjedzie), ale – zdaje się mówić Tarantino – widzicie, że łatwo nie jest. Za dużo nie udało się zmienić. Zło nadal krąży po okolicy, a ja po drugiej stronie mam Cliffa, który dał łupnia Lee. Czy to się jakoś równoważy?
Nie za bardzo, bo jak wiadomo, ta scena z Lee wywołała trochę kontrowersji na świecie, ale prawdę mówiąc rozumiem Tarantino – robi się czasami niedorzeczne rzeczy, kiedy szuka się na oczach widzów, dobrego rozwiązania, kiedy wpuszcza się widza do tego najgłębszego i najintymniejszego procesu tworzenia. Kiedy nie wiadomo, czy ta scena się przyda, czy nie. Tarantino ryzykuje i raczej pyta widzów – czy to się da obronić? Mógłby przecież tę scenę wyrzucić, prawda? Ale być może wtedy pojawienie się Mansona, które i tak jest niepokojące, byłoby jeszcze bardziej nieznośne.
Podobnie widzę scenę, kiedy Tarantino wysyła Cliffa na ranczo Mansona. W sumie jest to ranczo kumpla Cliffa – Georga. Mam wrażenie, jakby reżyser próbował tutaj wszystko zakończyć. A może się uda. Cliff, to Cliff, nie trzeba mu dwa razy mówić. Pokonał Bruce’a Lee, może spotka Mansona i zakończy tę historię. Ale niestety przeznaczenie chodzi swoimi drogami. Nie da się tak łatwo wykołować.
I tak mijają dwie godziny filmu. Właściwie do tej pory jest to film o robieniu filmu. Z jednej strony udany, bo wizualnie itd. się sprawdza, z drugiej strony – jak już wspominałem – niepotrzebne dłużyzny, ciągnie się to jak flaki z olejem. Fabuła nijaka. Co to jest w ogóle?
Ale to właśnie jest cały kunszt tego obrazu i cały zamysł twórcy. Jeżeli prawdą jest, że ,,Pewnego razu… w Hollywood” jest najbardziej osobistym filmem Quentina Tarantino, to myślę, że na tym to polega. Że Tarantino na każdym kroku, w każdej scenie tego filmu, aż do finału, zdradza nam, że nie wie, jak sobie z tym poradzić. Jak uchronić Sharon Tate i jej przyjaciół. Jak tę mroczną noc z 8 na 9 sierpnia odwrócić, jak uratować 26-letnią Sharon w ciąży?
I kiedy w końcu wie, to robi to raz, dwa. Trzeci dzień, jaki zobaczymy w tym filmie, dzieli od pozostałych dwóch, dokładnie pół roku. Narrator nam opowiada, co tez wydarzyło się w tym czasie z Rickiem i Cliffem. Mają na swoim koncie cztery filmy, zrobione we Włoszech. Trochę zarobili. Rick ma żonę. Wracają właśnie do Los Angeles. Czas już biegnie szybko. Reżyser już niczego nie przeciąga. Nie ma dłużyzn, niepotrzebnych scen, zbliżamy się do tego, co nieuniknione od momentu, kiedy zobaczyliśmy Tate i Polańskiego. Na ekranie pojawią się godziny: 12:30 – widzimy Sharon, jest w ciąży, za chwilę poród, przygotowany już pokój dziecka, potem następne godziny: 15:00, 17:00, 19:00, 20:30, 22:00, Tarantino się spieszy, znalazł rozwiązanie, wie już, jak sobie poradzić, spieszy się, jak jeszcze w tym filmie mu się to nie zdarzyło, zaraz potem mamy 23:00, 23:30, w końcu 00:05. A potem finałowa scena, taka, którą mógł tylko zaprojektować Tarantino. Udało się, chociaż wcale to nie było takie pewne. I finał jest – zaryzykuję tezę – chrześcijański i niechrześcijański zarazem. Myślę, że to nie przypadek, że właśnie trzeciego dnia Tarantino odwraca coś, czego nie da się poza filmem odwrócić. Rujnuje przeznaczenie, śmierć i wydobywa na światło dzienne życie. Tak się kiedyś zdarzyło w religii chrześcijańskiej. Dzisiaj może tego dokonać jedynie kino. Możliwe, że tylko kino w rękach kogoś takiego, jak Quentin Tarantino.
Tak osobistego filmu, tak odważnego, w którym reżyser odsłania wszystkie swoje twórcze lęki, nie widziałem w kinie od lat. Może nawet nie widziałem nigdy.
Rafał Klan
https://rklanblog.wordpress.com/