Opowiadałem ostatnio kilku osobom o tym, jak powstawały ,,Uncut gems” (polskie tłumaczenie: ,,Nieoszlifowane diamenty”) braci Safdie, narzekając, że ta dziesięcioletnia historia jest o niebo ciekawsze i fascynująca od samego filmu. Zwrócono mi uwagę, że tak często bywa, a ja przypomniałem sobie, że rzeczywiście taką np. ,,Sofijówkę” Stanisława Trembeckiego, oświeceniowy tekst, będę pamiętał za sprawą biograficznego eseju Ryszarda Przybylskiego. Szczególnie fragmenty, w których poświęca trochę uwagi ostatnim godzinom życia autora ,,Sofijówki”. Trembecki przez wielu uważany za zdrajcę, przez innych wielbiony za twórczość, do której miał skrajnie ambiwalentny stosunek, spędza ostatnie lata w Tulczynie, osamotniony, zdziwaczały, przejawiający oznaki obłędu. Ktoś go w tym Tulczynie policzkuje, a że Trembecki był poniekąd fatalistą i epikurejczykiem zarazem, wierzył, że tego spoliczkowania nie da się już zatrzymać, że będzie się ono powtarzało, bo taki jest charakter świata, że wszystko w nim się cyklicznie powtarza i odtwarza. A więc i to publiczne upokorzenie również. Trembecki miał po tym incydencie wrócić do swojego pokoju i zostać w nim przez kilka dni aż do śmierci, zostawiając po sobie obraz niespełna rozumu starca, który pod koniec życia karmił nieustannie wróble.
Ten obraz mam przed oczami, ilekroć myślę o ,,Sofijówce”, jak piszą krytycy, może nie
najlepszym, ale chyba najbardziej znanym utworze Trembeckiego. Trzymam tego starca blisko siebie, jest czymś na kształt higieny intelektualnej, parasola ochronnego przed współczesnym kultem ciała, zdrowia i młodości, wizerunku, lajków i piaru. Och, gdyby dożyć takiej starości, pełnej dziwactw, obłędu i samotności, mając gdzieś swój dorobek życiowy, spędzając czas na karmieniu wróbli. Nic lepszego w tej antytezie współczesności nie mogło by mnie spotkać.
Zatem rzeczywiście, przypomniałem sobie, że różnego rodzaju tropy, konteksty oraz sam proces twórczy mogą stanowić doskonałą opowieść z własnym niepowtarzalnym urokiem, która żyje niezależnie i obok tego, czego stała się częścią składową..
I podobnie jest z ,,Uncut gems”. Jeżeli będę do tego filmu wracał, to tylko dlatego, że poświęciłem trochę czasu, żeby poznać braci Benny’ego i Josha Safdie, którzy zresztą, gdyby z kolei poczytali trochę o życiu Trembeckiego, bez wahania nadaliby mu znaczenia, jakie przypisują tytułowi filmu. W jednym z wywiadów tłumaczą – każda niejednoznaczna postać, kontrowersyjna, spalająca się, upadająca i odradzająca, to właśnie taki nieoszlifowany klejnot. Takim klejnotem dla Safdie jest również główny bohater ,,Uncut gems” Howard Ratner, 48-letni nowojorski Żyd, właściciel sklepu jubilerskiego, mieszczącym się na 47 ulicy w Diamentowym Dystrykcie.
To zresztą są dwa z trzech głównych motywów filmu. Figura Żyda oraz Diamentowy Dystrykt, gdzie przez jakiś czas pracował ich ojciec. Trzecim elementem jest fascynacja koszykówką, nie byle jaka, ponieważ w zależności od tego, który koszykarz miał zagrać w filmie, zmieniał się też scenariusz. Najpierw miał to być Amar’e Stoudemire, amerykański koszykarz, żydowskiego pochodzenia, co pozwalało autorom ,,Uncut gems” figurę Żyda rozpisać na trzy rozmaite wątki – Felaszów, Czarnych Żydów z Etiopii, od których za 100 tysięcy dolarów kupuje czarny opal Żyd Howard Ratner, który pożycza na początku filmu tenże kamień koszykarzowi, który w pierwotnej wersji był również Żydem.
Problemy z finansowaniem filmu sprawiły, że zrezygnowano ze współpracy ze Stoudemire, a w zamian na późniejszym etapie pojawił się nie byle kto, bo Kobe Bryant. Film zmienia wymowę, wątek z koszykarzem miał być zbudowany wokół meczu, w którym gwiazda NBA zdobyła 60 punktów (chyba chodziło o ten pożegnalny mecz Bryanta). Safdie przepisują cały scenariusz od nowa, pracują nad tym dwa tygodnie, tutaj już Howard, grany przez Adama Sandlera, stara się odzyskać wygraną u bukmachera, a wymowa filmu ma zupełnie inny wydźwięk. Niestety i ten pomysł nie zostaje zrealizowany. I w końcu, po wielu perypetiach, trafiają na koszykarza Kevina Garnetta i z nim też kręcą sceny w sklepie jubilerskim Howarda, a czas akcji, umiejscawiają w 2012 roku.
A skoro mamy 2012 rok, to inna gwiazda, mianowicie The Weeknd (kanadyjski wokalista, który za piosenkę Earned it, promującą ,,50 twarzy Greya”, nominowany był do Oscara), gra w ,,Uncut gems” siebie z 2012 roku, a więc jeszcze przed premierą swojej debiutanckiej płyty i będąc dopiero u progu kariery, wychodząc z muzycznego podziemia.
Czy takich smaczków jest więcej? Jest ich całe mnóstwo. Choćby wspomniana figura Żyda, którą Safdie szyją z takich osób, jak Al Goldstein (wydawca pornograficznego pisma ,,Screw”, który prowadził bardzo intensywne życie, by na koniec umrzeć w domu opieki społecznej), Meyer Lansky (jeden z bardziej znanych gangsterów w historii USA, którego majątek w pewnym okresie wyceniano na kilkadziesiąt milionów dolarów, a pomimo tego, kiedy zmarł, okazało się, ze miał oszczędności w kwocie około 60 tysięcy dolarów), czy Harvey Kurtzman (wybitny rysownik, uznawany za ojca undergroundowego komiksu, naczelny amerykańskiego, satyrycznego magazynu komiksowego MAD, w którym w latach 50-tych w sposób niespotykanie brawurowy traktował wszystkie świętości ówczesnej popkultury). Wszyscy oni i wielu jeszcze innych nowojorskich Żydów byli inspiracją dla postaci Howarda Ratnera, zagranej przez Adama Sandlera.
Jak do tego jeszcze dodamy, że do głównej roli, którą ostatecznie zagrał Sandler,
przymierzany był między innymi nie byle kto, bo Harvey Keitel, z którym bracia Safdie spotkali się, żeby omówić szczegóły na kolacji paschalnej (chciałbym to swoją drogą zobaczyć, jak wszyscy razem spożywają żydowską, paschalną wieczerzę), to mamy pewien obraz splotu różnych osób i wydarzeń, które na chwilę pojawiały się w tym projekcie, by zaraz potem od niego odpłynąć.
Pomysł na ,,Uncut gems” pojawił się zaraz po reżyserskim debiucie braci w 2009 roku, osobistym filmie ,,Go get so Rosemary”. Na długo przed ,,Good time”, który w 2017 trafił do głównego konkursu w Cannes. I wydaje się na poziomie fabuły być mniej dojrzałym filmem od ,,Good time”. Prawdę mówiąc wszystkie te tropy, skwapliwie omawiane w wywiadach przez braci Safdie, w ,,Nieoszlifowanych diamentach” nie spinają tej historii w coś więcej niż problem jubilera, człowieka z klasy średniej (wyższa półka klasy średniej), któremu marzy się milion dolarów na koncie, a że musiał na ten cel pożyczyć 100 tysięcy dolarów i właśnie poznajemy go, kiedy przyszedł czas spłaty długu, to stara się ten problem rozwiązać w sposób, który chwilami przyprawia o szybsze bicie serca, może nawet zbyt szybkie. Oczywiście, że ogromną rolę odgrywa tutaj forma filmu, zdjęcia Dariusa Khondji (stawał za kamerą do takich obrazów, jak ,,Seven”, ,,Ukryte pragnienia”, ,,Okja”, czy ,,Funny Games”), dynamiczny montaż, zgiełk nowojorskiej ulicy, pośpiech, muzyka Daniela Lopatino, to wszystko tworzy ciekawą mieszaninę chaosu, buduje chwilami ścianę hałasu, ale nie wnosi do całej tej historii czegoś więcej ponad historię jubilera, który stawia swoje życie na ostrzu noża, igrając z losem, marząc o milionie na koncie. Właściwie cały ten formalny zabieg uwypukla, owszem, ale niezbyt oryginalną historię.
Michał Oleszczyk w świetnym podcaście, poświęconym temu filmowi, przywołuje wywiad z reżyserami, w którym mówią, że film jest o tym, że umowa społeczna nie działa. Jak rozumiem zerwanie tej umowy, związane jest z zakończeniem ,,Uncut gems”, ale wtedy każdy kryminał moglibyśmy uznać za dzieło, które bierze na warsztat ten rodzaj społecznych relacji. ,,Uncut gems” jednak aż tak daleko się nie zapędza. To są rejony dla braci Safdie obce, żadnych tego typu intuicji społecznych nie sposób znaleźć, poza jedną, wobec której zresztą twórcy wydają się być bezradni. Jest ona widoczna w rozmowie Howarda z Kevinem Garnettem. Wtedy, kiedy w sposób najprostszy z możliwych, tłumaczą sobie, jak działa kapitalizm, z czego Garnett jest tym oburzony, jakby dopiero się urodził, a Howard tym oburzeniem zaskoczony. Ta opowieść o kapitalizmie zaczyna się tak, jak film, czyli od etiopskich górników, pracujących w kopalni Welo. Przy czym Garnett wyraża opinię, że zysk Howarda na czarnym opalu wobec pośredników nie jest w porządku, a Howard idzie jeszcze dalej i mówi, jak bardzo nie w porządku jest zarobek pośredników wobec zysku górników. Ale prawdę mówiąc, gdyby ci panowie powiedzieli sobie, słuchaj, my tutaj robimy interesy, ale chyba wiesz, że w Syrii giną niewinne dzieci, po czym każdy z nich wróciłby do swoich obowiązków, to miałoby to taki sam wydźwięk. Ta rozmowa zresztą w ,,Uncut gems” nie jest kontynuowana. Montaż tej sceny jest tak zrobiony, że w pewnym momencie Garnetta po prostu nie ma, znika, a sens, który mógłby tutaj zawinąć się wokół jakiejś umowy społecznej zostaje strywializowany, żeby nie powiedzieć zwulgaryzowany.
Zresztą ta scena oddaje sensy niemal wszystkich wątków w tym filmie. Tutaj wszystko jest niedopowiedziane, przez co chwieje się w posadach. Nie wiemy nic o tym, jak długo małżeństwo Howarda stoi nad przepaścią. Trudno jest też uwierzyć, że Howard przez większość swojego życia prowadził tak hazardową grę z losem, jak ta, którą obserwujemy przez cztery dni z jego życia, uwiecznione na ekranie. W końcu jest to jubiler, który ma własny dom (żona i troje dzieci), osobny apartament (w którym mieszka kobieta, z którą się spotyka), sklep, w którym zatrudnia co najmniej trzy osoby (na początku są cztery). Ma umowę z pośrednikiem, któremu odpala 6 procent od każdego klienta, którego przyprowadzi do sklepu, jeżeli tylko klient zostawi gotówkę. To życie pod względem ekonomicznym jest w miarę uporządkowane poza wspomnianą pożyczką, której konsekwencje będą zjadać całą tą historię, aż do jej zakończenia. Widząc tak zarysowane życie zawodowe Ratnera, nie w pełni zrozumiałe są biznesowe decyzje, które podejmuje. Wydaje się, że gdyby tak wcześniej żył, jak to widzimy na ekranie, to jego życie albo powinno już dawno leżeć w gruzach, albo przeciwnie – mógłby tym wymarzonym milionem dolarów cieszyć się już od dawna.
Można się oczywiście wielu spraw w ,,Uncut gems” domyślać, interpretować, ale zbyt wiele w tej opowieści jest niewiadomych, by móc na ich podstawie zbudować coś większego niż historię jubilera w poważnych opałach, któremu marzy się milion dolarów na koncie.
Nawet ten wątek żydowski, który ma w sobie potencjał, ale jest ledwie zarysowany, nie prowadzi tej historii poza jej ramy. To mi trochę przypomina wypowiedź dla Filmwebu Nadava Lapida, reżysera ,,Synonimów”, który w pewnym momencie wywiadu mówi o swoim bohaterze, Żydzie – kogo w Toronto będą obchodziły rozterki młodego Żyda w Paryżu, jeżeli nie będą one czymś więcej, czymś, co będzie czytelne pod każdą szerokością geograficzną. Uniwersalność opowieści w ,,Synonimach” jest widoczna, a pomimo tego tożsamość żydowska jest tutaj mocno obecna i nie trzeba o niej czytać w wywiadach z reżyserem. Ona jest wygrana w samym filmie. Tego braciom Safdie zabrakło. Może dlatego, że są młodsi od Lapida, a może dlatego, że tak naprawdę, w ,,Uncut gems” opowiedzieli historię, jakich wiele, wzmocnioną nietuzinkową formą filmu. Wydaje się to jednak w obliczu całości zbyt wątłe i nie dziwi fakt, że ten film nie został zauważony przez Akademię Filmową przy okazji tegorocznych Oscarów.
Innymi słowy wszystko to, co miało wpływ na kształt ,,Uncut gems”, wydało mi się bardziej fascynujące niż sam film. To mi trochę przypomniało podobną historię, w której dobrych kilka lat temu Michał Chaciński, angażując się w produkcję ,,Planety singli” w fascynujący sposób opowiadał w jednej z audycji Tokfm o tym, jak ten film powstawał. Nie dosyć, że mam słabość do Chacińskiego z czasów, kiedy prowadził Tygodnik Kulturalny w TVP Kultura, to okazał się świetnym, merytorycznym gawędziarzem, którego można by słuchać godzinami. Pamiętam, że po wysłuchaniu jego barwnej, naszpikowanej szczegółami opowieści, miałem wrażenie, że ,,Planeta singli” to coś więcej niż tylko komedia romantyczna, a na pewno coś więcej niż dotychczasowe, tego typu produkcje polskie. Nawet podejrzewałem, że najprawdopodobniej zetknę się z czymś, co stoi blisko półki z arcydziełami w swoim przedziale rzecz jasna. Więc, jak tylko nadarzyła się okazja zakupiłem film, potem obejrzałem, potem złorzeczyłem Chacińskiemu, obrzucając go wszystkimi obelżywymi epitetami, jakie tylko przychodziły mi na myśl, a od filmu mnie odrzuciło na kilka lat, aż wróciłem do niego ostatnio przy jakiejś okazji i uznałem, że aż tak źle nie jest. Dobrze nie jest, ale źle też nie.
—
Rafał Klan
https://rklanblog.wordpress.com/
Redakcja nie odpowiada za przedstawione w tekście opinie i stwierdzenia, które stanowią wyraz osobistej wiedzy i poglądów autora. Felietony, opinie, polemiki itp. przyjmujemy pod adresem kontakt@wschowa.news.